Sławomir Kuchta: Miny obywateli Berlina nie zapomnę nigdy
O pasji do zawodu, miłości do De Loreana DMC-12 i podróżowaniu w czasie rozmawiamy z jedynym w swoim rodzaju rzemieślnikiem z Rumi.
Praca to nie konieczność. Praca to styl życia, możliwość realizacji swoich marzeń i sprawdzenia samego siebie. Tak przynajmniej uważa Sławomir Kuchta, z którym rozmawiał nasz użytkownik.
Gościu, który na swoim podwórku trzyma Alfę Romeo, Rolls-Royce’a czy Porsche 911, to musi być albo popularny bywalec naszych ekranów telewizyjnych, gwiazda rocka albo… tapicer samochodowy. Bez wątpienia styczność z najpiękniejszymi i najpopularniejszymi autami świata jest największą zaletą tego zawodu.
Wszystko zależy jak się na to patrzy. Zgodnie z powiedzeniem „punkt widzenia zależny jest od punktu siedzenia” świetne auto to też odpowiedzialność. Jest to nie wątpliwie jakiś tam prestiż, uznanie za lata ciężkiej pracy, niechodzenia na skróty – co niestety jest tak często spotykane. Są też auta zupełnie zwykłe, często spotykane na naszych drogach. Każdy lubi odrobinę luksusu. Nie jest ważne tak na prawdę jakie robi się w danej chwili auto. Ważne jest podejście do pracy nad nim – nie przedmiotowe, ale podmiotowe.
Jesteś jednym z najlepiej cenionych tapicerów samochodowych w Polsce, i nie tylko. W czym tkwi fenomen „Maffa”?
O! To bardzo odważne stwierdzenie. Skąd taki wniosek?
Można odnieść takie wrażenie chociażby zerkając na twoje portfolio. Nie często spotyka się rzemieślnika, do którego przyjeżdżają klienci z odległych zakątków. Czy tak nie jest?
Ujął bym to nieco inaczej. „Maff’ jest rozpoznawalny i z tym się zgodzę. Wiąże się to z bardzo prostym podejściem do zagadnienia tego fachu. My w przeciwieństwie do wielu innych firm nie kombinujemy niepotrzebnie. Nie silimy się na projektantów. My po prostu staramy się tak wykonywać tapicerki do aut tak, jakby to robiła fabryka. Pewnie zapyta ktoś więc po co to robić? Słuszne w sumie pytanie. Wszystko dlatego, że gdyby fabryka chciała zaproponować klientowi każdej marki 75 kolorów w podstawowej palecie kolorów i w rozszerzonej aż 540… No, niestety byłoby to po prostu nie możliwe… Dochodzi również kwestia jakości, tzn. używanych materiałów. Oryginalna tapicerka to 60% sztucznej skóry. 35% to skóra, a reszta to dodatki. U nas 95% to skóra i 5% dodatki, więc sprawa prosta. I w dodatku cena wypada na naszą korzyść. Lubimy skromność. Auta są wystarczająco ładne, nie musi to krzyczeć „patrzcie na mnie i podziwiajcie, jestem wyjątkowa!”. Karoseria się nie liczy! Liczy się wszystko i dopiero jako całość jest spójna – to jest efekt i to chyba nas wyróżnia.
Można zaryzykować stwierdzenie, że jesteś w pewnym sensie bardziej artystą niż rzemieślnikiem…
Tylko rzemieślnikiem. Tylko i zdecydowanie. Nie lubię określenia artysta. Nie ma ono tutaj żadnego odniesienia do tego co robimy. Chciałbym nadmienić też o osobach, które wraz ze mną ramię w ramię pracują przy tych wszystkich samochodach. Przez te 14 lat przewinęło się troszkę tych osób. Jedni krócej, drudzy dłużej, ale każdy zostawił swój ślad. Więc to nie tylko ja.
Z twoim zawodem wiążą się również ciekawe wydarzenia. Pamiętam, jak kiedyś opowiadałeś o tym, że przyszło ci wymieniać tapicerkę na stacji paliw w… Niemczech. Polak rozbierający samochód na parkingu u naszych zachodnich sąsiadów musi kojarzyć się jednoznacznie…
(śmiech) Tak! Historia miała miejsce w Berlinie, ale zanim tam dotarliśmy to kilka słów jak się to zaczęło. Na wiosnę 2009 roku otrzymałem zlecenie na wykonanie tapicerki do Chryslera 300c. Klientem był pan z Niemiec mieszkający pod granicą, o ile się nie mylę, z Holandią. Więc do nas miał ładny kawał drogi, ale w XXI wieku takie odległości nie są tym czym kiedyś. Umówiliśmy się, że prześle pocztą kurierską elementy wnętrza, a my po wykonaniu w ten sam sposób odeślemy. No i niby nic w tym wielkiego. Takie transakcje i zlecenia nie są dla nas niczym nowym. Jak się później okazało tym razem nie było tak kolorowo. Z różnych powodów tapicerka nie dotarła do nas na czas, termin na jej wykonanie minął i trzeba było poczekać na następny możliwy. Później coś jeszcze wypadło, i tym samym kolejne 2 tygodnie uciekły. Tak zleciało półtora miesiąca i chcąc jakoś tą sytuacje wyprostować i wynagrodzić cierpliwość klientowi postanowiliśmy zaproponować spotkanie gdzieś w Niemczech i poskładać tam na miejscu to wnętrze. Pomysł wydawał się od początku dość szalony, ale co tam – raz się żyje, a o dobrych klientów warto dbać! Klient był bardzo zaskoczony, ale i zarazem uradowany. Zaproponował spotkanie w Berlinie. Miejscem tym miał być parking przy McDonaldzie. Po kilku godzinach dotarliśmy do Berlina, a GPS poprowadził nas na umówione miejsce. No właśnie i tutaj zaczyna się najciekawsze. Jak to wszystko teraz załatwić i czy klient na pewno dojedzie? Przecież może być różnie – awaria auta, jakieś problemy na drodze. Przecież nawet do Berlina mieliśmy obaj po ładnych kilkaset kilometrów. Po chwili okazuje się, że wszystko jest ok. Klient dojeżdża, krótkie powitanie… no i jak to załatwiamy?! W związku z tym, że on nie bardzo znał Berlin, a my również, postanowiliśmy załatwić sprawę tam na miejscu, pod McDonaldem. Zgodnie z powiedzeniem „pod latarnią jest najciemniej” uciekanie gdzieś na peryferia mogło by być podejrzane. Tam również wzbudzi zdziwienie, ale powinno być OK. Zabraliśmy się szybko do pracy i ogarnęliśmy się w godzinkę, ale miny obywateli Berlina nie zapomnę nigdy. To było bezcenne! Środek Berlina, a tu Polacy rozbierają Chryslera na ich oczach w jasny dzień bez skrepowania. Wow! Dzisiaj jak o tym pomyślę to sam się z tego śmieje. Co to było? Chyba jedno wielkie szaleństwo, ale czego to się nie robi dla klientów i dla pracy, którą się po prostu kocha.
Nie tak dawno miałeś do czynienia z legendarnym DeLorean DMC-12, który zyskał popularność jako wehikuł czasu w filmie „Powrót do przyszłości”. Czy wzorem doktora Emmetta Lathropa Brown próbowałeś rozpędzić się do prędkości 142 km na godzinę, żeby odbyć podróż w czasie?
Tak! DeLorean… Minęło już tyle czasu, bo to prawie 2 lata, a wciąż mam go przed oczyma. Robiliśmy go prawie miesiąc. Po takim czasie każde auto może się znudzić, ale nie to! Teraz mogę opowiedzieć wam o emocjach towarzyszących temu zleceniu. Pierwsze dni to był szał. Nie mogliśmy się nadziwić i nacieszyć tym autem. Jak również osoby odwiedzające nas w różnych sprawach. Każdy chciał fotkę, dotknąć, itd… Gdybym kasował po 5 zł od klienta to dobrze bym zarobił! (śmiech) Nie wiem ilu było ludzi, ale sporo. Czasami dzwonili po kolegów, znajomych, aby wpadli i zobaczyli to coś, bo nie jest to tylko auto – to coś więcej, to idea szalonego i upartego człowieka jakim był John DeLorean. Każdy dzień pracy wyglądał tak samo. Na fajrant byliśmy już tak zmęczeni, że nie mieliśmy siły ani ochoty patrzeć na to auto, ale jak przychodziliśmy rano to znów ogarniał nas zachwyt i tak z kubkiem kawy wzdychaliśmy do tego cuda. Paranoja, ale jak wspaniała! Dlaczego nas tak męczył? Swoją nietypowością, nie jest on wykonany jak wszystkie inne auta. To DeLorean! Nazwa mówi sam za siebie, tam wszystko jest inne. Nie dziwię się, że wykorzystano go do takiego filmu. Idea tego auta jest tak samo szalona jak przenoszenie się w czasie, choć auto mimo wszystko powstało.
Dobra, to odbiegnijmy na chwilkę od rzeczywistości. A gdyby jednak udało się podróżować w czasie to do którego roku przeniósłbyś się?
Nie wiem do jakiego czasu chciałbym się przenieść. Chyba w okolice 20-latki międzywojennej. Lubię historię, a ten czas szczególnie mnie interesuje. Na pewno nic bym nie zmieniał. Jest dobrze jak jest.
Ze wszystkich aut, które miałeś na warsztacie, które najbardziej przypadło tobie do gustu?
A jak myślisz? DeLorean. Istotą tego auta jest idea jego powstania. Jest mi ona bardzo bliska, bo mi też nie wróżono nic dobrego, a to co wymyślałem w swoim życiu było krytykowane i wykpiwane, a mimo wszystko realizuje swoje marzenia i nie zamierzam się poddać. Marzenia są tym, czego nikt nam nie może odebrać i jak widać – warto je realizować.
Dziękuję za rozmowę i życzę dalszych sukcesów.